25 lat temu, kiedy rewolucja PC opanowywała szybko rozwijający się rynek informatyczny sposobem przenoszenia danych między pierwszymi komputerami osobistymi były dyskietki. Dyskietki te, oprócz znanych marek, produkowały też firmy z Dalekiego Wschodu, często nie firmujące swoją nazwą produkowanych towarów. Używanie takich dyskietek, zwanych wtedy no-name, było formą ruletki – nie wiadomo jakiej jakości były te dyskietki, ani jak długo przetrwają na nich zapisy.
Ta historia przyszła mi do głowy oglądając świeżo zakupione w Lidlu wino Côtes du Rhône. Poza podaniem apelacji, oznaczeniem AOC – Appellation d’Origine Contrôlée i nic nie znaczącą nazwą dystrybutora, nie podano praktycznie żadnych informacji o pochodzeniu tego wina. No, może określeniem stopnia zawartości alkoholu – 13% i rocznika – 2015. Taki właśnie no-name z doliny Rodanu, gdzie jedynie możemy się domyślać doboru szczepów (Grenache, może odrobina Syrah), jakości użytych winogron czy sposobu winifikacji (raczej w stalowych tankach – przy beczce co najwyżej stało).
Wino okazało się pijalne, choć absolutnie nie powalające. Wino o stosunkowo mocnym ciele, jak na wino z tego regionu, w nosie dominują czerwone owoce. W ustach początkowo owocowość, przechodząca w dość łagodną kwasowość z lekko pieprznym, średnim finiszem. A nad wszystkim dominuje alkohol i chyba tylko dłuższa dekantacja mogłaby temu zaradzić. Acz przy tym jest obawa, że zniknie nie tylko alkohol, ale i reszta wina.
Wino absolutnie przeciętne. Ot, takie wino dla szybkiego otwarcia butelki czerwonego do przekąski, dania z wieprzowinki, albo wręcz picia solo dla raczej nie wyrobionych gości. Ot goście pewnie nie docenią, ale może i nie obrażą się. Specjalnie przy majowym grillu. Tylko im etykiety nie pokazywać.
Wino mocno przeciętne, acz pijalne. Zakup własny w Lidlu. Za wydane 18 złotych szaleństwa nie ma.
Jerzy Moskała