Kij w mrowisko czy kijem po mrowisku? List do Pana Sławomira Chrzczonowicza.

Panie Sławomirze.

Artykuł “Kij w mrowisko”, który pojawił się dziś na stronie winicjatywa.pl, wzbudził u mnie uczucie zdezorientowania – czyżby aż tak duże były problemy komunikacyjne między bracią blogerską a Panem, a może też i innymi importerami. Dlatego używając tego kanału komunikacyjnego – blogosfery na winicjatywie.pl (w samym zjeździe blogosfery niestety nie mogłem uczestniczyć – może rozwiałbym Pana wątpliwości w trakcie panelu) chciałbym Panu przybliżyć opinię może nie wszystkich blogerów winnych, ale przynajmniej ich jakiejś części. Pozwoli to nie tylko lepiej nam się zrozumieć, ale być może wynikiem tego będzie forma współpracy, choć może inaczej rozumianej, niż Pan to przedstawił. Ale o tym poniżej.

Zacznę od siebie – piszę bloga o winach i ich “okolicach” od jakiegoś czasu. Siebie samego określam mianem winnego entuzjasty ze względu na fakt, że win się dopiero uczę. I pewnie do śmierci się nie nauczę, gdyż uważam, że poznawanie win jest procesem, który się raczej nigdy nie kończy ze względu nie tylko na wielkość rynku winnego, ale również jego dynamikę czasową. Z tego względu nie uważam też, by od blogera powinno się wymagać zaawansowanej wiedzy, choć na pewno powinno wymagać się choć tej podstawowej. Zresztą, szczególnie u tych blogerów, którzy piszą dla “prostych ludzi”, język branżowy może być barierą w przekazywaniu informacji.

Ja piszę posty na moim blogu ze względu na potrzebę wewnętrzną dzielenia się swoimi przemyśleniami, nie zaś z konieczności czy potrzeby zwiększenia swoich dochodów. Według mojej wiedzy taka jest większość braci blogerskiej – być może niektórzy czekają na “czas wystawiania faktur”, ale ja nie. I wielu innych również. Nie można więc na bazie działań niektórych blogerów zainteresowanych fakturowaniem za swe usługi rozszerzać opinię na wszystkich blogerów.

Jeśli więc przyjmie Pan deklarację intencji blogerów inne, niż czysto merkantylne, może zamiast bić kijem po naszym blogerskim mrowisku przejdziemy do określenia możliwości współpracy, które to pojęcie zacznie Pan rozumieć inaczej, niż proste oczekiwanie na pieniądze. Współpraca ta może być różnorodna – od informacji, przez prezentacje i degustacje, aż po jakieś formy szkoleń i wyjazdów. Niekoniecznie muszą być one bezpłatne – mogą być np. współfinansowane przez samych blogerów (koszty podróży, pobytu), ale to już szczegóły operacyjne – nie ma sensu ich rozwijać, to jest do wypracowania.

W moim odbiorze w tekście przebija się rozżalenie z Pana strony na duży udział dyskontów w opisach blogerów. Jest to dla mnie zrozumiałe – nasz rynek winny jest w dużym stopniu kontrolowany przez 2 graczy dyskontowych kosztem mniejszych graczy, którym coraz trudniej jest na rynku. Ale czy z tego wynika, że blogerzy nie mają prawa opisywać win, które pojawiają się w dyskontach? Czy mają się skupić tylko na mniejszych sprzedawcach? Chyba nie. Zwracam uwagę że dyskonty, w lepszy lub gorszy sposób, prowadzą politykę informacyjną skierowaną do blogerów. Jeśli jacyś sprzedawcy tego nie robią, tzn. nie współpracują w rozumieniu koleżanki blogerki (jak się domyślam to miała na myśli jako współpracę), i nie mogą mieć pretensji, że blogerzy nie opisują ich win. Nawet jeśli są one lepsze|tańsze|lepiej sprzedawane (niepotrzebne skreślić) od win dyskontowych.

Na koniec zachęcam Pana do przemyślenia zagadnienia współpracy z blogerami. Właśnie w rozumieniu komunikacji – przekazywania informacji, zachęcania do opisywania wybranych win, również oceny publikacji. Nawet krytycznej, a może nawet zwłaszcza takiej. Ja właśnie w ten sposób współpracuje z kilkoma firmami i wydaje mi się, że jest to z korzyścią dla obu stron. Może wtedy wycofa się Pan z tak kategorycznego stwierdzenia: To, że takim importerom jak Winkolekcja, blogerzy nie są potrzebni, to po prostu fakt. Bo może się okazać, że jednak są.

Z poważaniem

Jerzy Moskała

https://winneokolice.wordpress.com

Kij w mrowisko czy kijem po mrowisku? List do Pana Sławomira Chrzczonowicza.